Wybór miejsca letniego odpoczynku w 2023 roku odłożyliśmy na przysłowiową ostatnią chwilę. Dużego wyboru, zwłaszcza w dobrej cenie, już nie było. Mając na uwadze przyjemnie spędzone zeszłoroczne wakacje w Rawdzie, postanowiliśmy tam wrócić. To była nie tylko ta sama miejscowość, ale i dokładnie ten sam apartament w kompleksie Apolon wynajęty u tegoż samego Juriego. Jedyną zmianą było to, że na jeden nocleg zatrzymaliśmy się w Rumunii w okolicach Sybina. Wyprawa rozpoczęła się wcześnie rano w piątek 4 sierpnia. Zapakowaliśmy bagaże, wsiedliśmy do naszego „Maksa”, i tym razem z Zakopanego, wyruszyliśmy w trasę.
Pensiunea Casa Roman w Rumunii
Przez całą Słowację aż do połowy Węgier towarzyszyły nam potężne ulewy i dość niska temperatura, bo tylko około +18 stopni. Jak dojeżdżaliśmy do znanego nam już miejsca pierwszego odpoczynku na parkingu Polagar II za Miszkolcem, a dokładnie za rozwidleniem dróg na Budapeszt i Debreczyn, pogoda i temperatura się poprawiły. Węgiersko-rumuńsko granicę pokonaliśmy praktycznie z marszu.

W słońcu i błękicie, ale też i ponad 30 stopniowym upale, zmierzaliśmy do pensjonatu Pensiunea Casa Roman w Tălmăcel. Do tego malowniczo położonego w górach Siedmiogrodu pensjonatu jest jakieś 6 km od autostrady A1 pomiędzy Sibiu i Boitą. Do Sibiu z Tălmăcel jest 21 km, a 3 km od Tălmaciu.

Nocleg w Pensiunea Casa Roman zarezerwowaliśmy przez jeden z portali w cenie około 125 zł za naszą trójkę. Miejsce prowadzone jest przez rodzinę: Romana i Marianę przy wydatnej pomocy ich kilkunastoletniej, rezolutnej, córki Antoni. Można tam zatrzymać się, aby odpocząć przed dalszą drogą do Bułgarii czy Grecji lub zostać, tak po prostu, na kilka dni. Dotarliśmy późnym popołudniem. Przywitała nas i wskazała pokój Antonia. Tata Roman był w pracy, wrócił późnym wieczorem, a mama Mariana miała sjestę.

Pensiunea Casa Roman to pensjonat na kilkanaście osób, ma kilka pokoi na parterze i na piętrze, są czyste, mają własne łazienki. Choć z łazienką w naszym pokoju był mały kłopot, bo zbiornik na wodę w WC uzupełniał się dość długo. Radą na to było napełnienie go ręczne wężem od prysznica.

Pewną niedogodnością było też zamykanie drzwi wejściowych, ale jest możliwość, że to my nie zrozumieliśmy tego patentu. Na wyposażeniu pokoju są oczywiście pościel i ręczniki, ale u nas tych ostatnich było tylko dwa na trzy osoby. Jest telewizor, ale po co komu telewizor, skoro tyle ciekawych rzeczy dzieje się dookoła.

Dodajmy, że jeśli w pensjonacie jest większa grupa gości, to w dużej jadalni podawane są posiłki. Zapomniałbym jeszcze o mieszkających tu… kotach, które lubią przyjść poprzyglądać się przybyszom. Zwłaszcza młodszy koteł, chyba syn lub córka, starszej kocicy.
Gospodarze pensjonatu, Roman i Mariana, są bardzo serdeczni i gościnni, a atmosfera jest niezwykle ciepła i przyjazna. Mały problem jest z komunikacją, bo mówią tylko po Rumuńsku, ale tłumacz googla dawał radę. Szkoda, że byliśmy tam tak krótko, bo nie mogliśmy skorzystać z ich zaproszenia na integrację.
Wizyta w Pensiunea Casa Roman to nie tylko wypoczynek, ale również okazja do odkrywania uroków lokalnej natury i kultury. To miejsce, gdzie czas płynie jakby wolniej, a każdy moment staje się wyjątkowy. Jeśli marzysz o oderwaniu od codzienności i chcesz doświadczyć prawdziwego uroku rumuńskiej wsi, to ten pensjonat będzie idealnym miejscem. Każdy kto chciałby cofnąć się w czasie i zobaczyć jak wyglądały wsie w Polsce dawno temu, ale w tym dobrym tego słowa znaczeniu, powinien tam zajrzeć. Można tam poczuć zapach pieczonego domowego chleba…

Mocno uwagę przyciąga otaczająca pensjonat przyroda. Malownicze wzgórza, skały i lasy stanowią doskonałe tło do relaksu i regeneracji. Jeśli zostanie się na dłużej można wyruszyć na piesze wędrówki, można podziwiać wschody i zachody słońca, a także cieszyć się spokojem i ciszą, której tak często brakuje w codziennym życiu. Jeśli ma się ochotę na aktywności, pensjonat organizuje różnorodne atrakcje. Można wybrać się na wycieczki rowerowe, leśne przejażdżki konne, a nawet spędzić wieczór przy ognisku śpiewając piosenki i słuchając opowieści miejscowych (po rumuńsku).

My byliśmy jedną noc i wybraliśmy się jedynie na zwiedzanie wsi Tălmăcel. Jej centralnym punktem jest zabytkowa cerkiew pod wezwaniem, żyjącej w XI wieku, świętej mniszki Paraskewy. Na dziedzińcu cerkwi znajduje się pomnik rumuńskich bohaterów pierwszej wojny światowej.

W Tălmăcel jest też szkoła, co najmniej jeden sklep, a przez wieś przepływa potok Tălmăcuța. Szkoda jedynie, że do tego dopływu rzeki Lungșoara, miejscowi wypuszczają nieczystości. Jeszcze będąc w pensjonacie skontaktowaliśmy się z Jurim – naszym gospodarzem w Rawdzie, bo okazało się, że przyjedziemy raczej o dużo za wcześnie niż się spodziewaliśmy.
Bułgario witamy Cię znowu
Na drugi dzień, po pożegnaniu się z Marianą, od rana kontynuowaliśmy naszą podróż w kierunku Bułgarii. Granicę przekroczyliśmy w Ruse, przejeżdżając nad Dunajem Mostem Przyjaźni. Znowu byliśmy w Bułgarii.

Nie mogliśmy się doczekać, aby jak najszybciej zobaczyć morze. Jak to zawsze bywa, najdłuższe były ostatnie kilometry. W końcu ujrzeliśmy znane nam miejsce, był to… Lidl w Rawdzie. W Bułgarii w niedziele sklepy są normalnie otwarte, więc zrobiliśmy większe zakupy. Nie zapomnieliśmy oczywiście o… retsinie. Wysłaliśmy też smsa do Juriego. Przy Apolonie nawet trafiło nam się wolne miejsce parkingowe, które jednak zamieniliśmy na takie, które bliżej wejścia znalazł nam Jurij. Znowu byliśmy w „naszym” apartamencie.

Wypakowanie, odświeżenie i pierwsze, mimo dużego zmęczenia, kroki do „naszej” tawerny na kolację. Miło było ponownie spotkać pracujących w Elizabeth znajomych. Zamartwiły nas jedynie zmiany osobowe, które tam nastąpiły. Nie było DJ Jana, który potrafił stworzyć niepowtarzalną atmosferę wyczuwając nastrój gości i dobierając odpowiednio muzykę. Podobno miał jakieś swoje prywatne problemy. Nie było też Simona, jednego z kelnerów, który będąc studentem miał inne obowiązki w tym czasie.

Naszym ulubionym miejscem w apartamencie niezmiennie pozostaje balkon. Lubiliśmy tam posiedzieć obserwując basen i klub Swojak, który praktycznie przez cały nasz pobyt okupowali turyści z Wielkiej Brytanii, czyli po prostu Harry up-y. Nazwaliśmy ich tak, bo wołali w ten żartobliwy sposób, bawiąc się angielską frazą, na jednego z chłopaków, który miał na imię Harry. Byli nieszkodliwi, mimo niekończącego się melanżu – otwierali i zamykali Swojaka, wypijając przy tym hektolitry piwa i drinków. Czasem może byli tylko nadmiernie hałaśliwi. Lubili głośne rozmowy i śmiechy, a czasem i pośpiewać. Właściciele Swojaka raczyli ich anglojęzycznymi przebojami, najbardziej przypadała im do gustu ABBA. Piosenki tej grupy kojarzą nam się od tamtego czasu z Rawdą, Apolonem, Swojakiem i Harry up-ami.

Basen to oddzielna historia. Korzystaliśmy z niego w tym roku częściej, mimo, że woda mogłaby być cieplejsza. Co nie znaczy, że była bardzo zimna. Szczególnie podziwialiśmy na basenie jednego z gości, który cierpiał na chorobliwą otyłość. To jak sobie radził, jego radość życia, było zdumiewające i motywujące zarazem. Z basenu zapamiętaliśmy też nastoletnią Rumunkę, która na odwrót była strasznie chuda i absorbująca swoim zachowaniem, co było denerwujące i męczące.

Z plaży i morza też oczywiście korzystaliśmy. Wybieraliśmy się tam zwykle popołudniu z akcesoriami w postaci ręczników, olejków do opalania, picia i przekąsek w postaci bułeczek. W tym roku mieliśmy wrażenie, że było jakby odrobinę chłodniej niż z zeszłym. Niemniej jednak na pewno było cieplej niż morsowanie latem nad Bałtykiem.

Bułgarski stomatolog
Gdy brakło zakupów zrobionych po przyjeździe, uzupełniając prowiant kupiłem w Lidlu pizzę do odgrzania w mikrofali. I to był błąd. W trakcie jedzenia… nadłamałem ząb na tej lidlowej cegle. Na szczęście było ubezpieczenie. Wyszukałem szybko w internecie gabinet stomatologiczny z dobrymi opiniami. Wieczorem tego dnia nawet zrobiliśmy sobie spacer pod ten budynek, a następnego umówiłem się z dr Christo Rachevem na wizytę za dwa dni. Cały czas kojarzył mi się żart o tym, jak to przychodzi Polak do anglojęzycznego dentysty i pokazuje bolący ząb…:
– Tu – wskazał na ząb.
Dentysta wyrwał mu dwa zęby, ale nie tego co trzeba.
Pacjent z grymasem mówi znów pokazując:
Nie tu! TEN!…

Przekonałem się, że w stresie faktycznie wcale nie jest tak łatwo mówić w obcym języku. Na szczęście ze stomatologiem na tyle się dogadaliśmy, że naprawił mi uszkodzony ząb, niczego innego nie usuwając. Kosztował mnie ten zabieg, w przeliczeniu na złotówki, coś trochę ponad 280 zł. Zwrot tej astronomicznej kwoty od ERGO Hestia otrzymałem… w końcówce października 2023.
Nesebar – perła Morza Czarnego
Na dwa dni przed powrotem wybraliśmy się autobusem do Nesebaru, a konkretnie do jego zabytkowej części. Na przystanku, znajdującego się jakieś 300 metrów od naszego apartamentu, spędziliśmy około godziny. Dopiero po tym czasie coś w końcu przyjechało i łaskawie zabrało pasażerów. Nabyliśmy bilety za kilka lewa. Ścisk był niesamowity. Na szczęście do starego Nesebaru z Rawdy jedzie się kilkanaście minut.

Nesebar, to jedno z najstarszych miast w Europie. Zostało założone ponad 1000 lat przed naszą erą, znajduje się tam wiele zabytków architektury. Miasto podzielone jest na dwie części: starożytną i współczesną. Część starożytna była niegdyś wysepką, obecnie połączona jest groblą z jej nowszą częścią. Nesebar wpisany jest od 1983 roku na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, o czym informuje kamienna tablica tuż przy wejściu.

Historyczna część Nesebaru przypomina urokiem małe, klimatyczne miasta we Włoszech, Hiszpanii czy Grecji. Spacerując uliczkami podziwialiśmy antyczne budowle, i aż trudno było uwierzyć, że jesteśmy w Bułgarii. Już wiemy czemu Nesebar nazywany jest „perłą Morza Czarnego”.
Nesebar warto odwiedzić rano, kiedy nie jest tu aż tak zatłoczono jak wieczorami. My tak właśnie zrobiliśmy. Pierwsze kroki skierowaliśmy do sklepu o nazwie „U Pana Janka”. Miejsce to jest łatwo rozpoznawalne dzięki biało-czerwonej fladze dumnie powiewającej nad wejściem, a na szerokiej, kamiennej framudze widnieje nazwa sklepu, co dodatkowo podkreśla jego wyjątkowy charakter.

Pan Janek jest synem bułgarsko-polskiego małżeństwa, mówi znakomicie po polsku. Jego sklepik oferuje szeroki wybór lokalnych produktów, takich jak m.in. przyprawy, dżemy, wina, nalewki… Zawsze służy pomocą i chętnie doradza w wyborze produktów.

Zamieniliśmy z panem Jankiem kilka słów, zrobili zdjęcia i skosztowaliśmy rakiji. Obiecaliśmy, a konkretnie ja, że po zakończeniu zwiedzania wrócimy i zrobimy jakieś zakupy. Jak się okazało nie do końca się to udało. Jaś z Konsuelą twierdzą, że pan Janek do dziś na nas tam czeka…

W tym akurat dniu, pomimo błękitu na niebie, na Morzu Czarnym było sztormowo. Byliśmy oczarowani tym wodnym spektaklem. Po wycieczce zjedliśmy obiad w Familia Fish&Grill. Obsługa tawerny była sympatyczna, mówiąca w języku polskim, potrawy dobre, ale… w Elizabeth lepiej. Cóż siła przyzwyczajenia jest jednak duża. To, co zostało po obiedzie zjadała ze smakiem mewa, które łapała rzucane jej smakołyki niczym pies.

Trochę czasu zajęło nam zwiedzanie, potem obiad i nim żeśmy się obejrzeli trzeba było wracać. Wyszliśmy zobaczyć, o której jest odkryty autobus piętrowy, który kursuje między Nesebarem a Rawdą. Już był… na nieszczęście dla pana Janka. Wsiedliśmy, przez co pan Janek nadal na nas czeka…
Powroty
I w końcu nadszedł ten czas, którego nikt nie lubi, aby wracać do domu. Pierwszym tego sygnałem, już na trzy dni do powrotu, był brak retsiny w Lidlu. Wermut to jednak nie to samo.

Poszliśmy na pożegnalną kolację do Elizabeth. Wieczór nie był jednak typowy. Najpierw zasłabła jedna z klientek lokalu, najpewniej miała udar słoneczny, ale początkowo wyglądało to bardzo źle. Potem Jaś, ze względu na problemy żołądkowe, musiał wcześniej wrócić do apartamentu. Z Konsuelą zrobiliśmy sobie więc tylko ostatni krótki spacer nabrzeżem.
Następnego dnia, z pewnym smutkiem, pożegnaliśmy Rawdę i Morze Czarne. Zabieraliśmy ze sobą mnóstwo fotografii i wspomnień, które pozostaną w naszej pamięci. I tak jak powitał nas Jurij, tak i pożegnał odbierając klucze. Gdy już mieliśmy wyruszać otrzymałem telefon z pracy z prośbą o… zdalną pomoc. Udało się skutecznie jej udzielić, ale trochę mnie to rozkojarzyło i odrobinę pomyliłem trasę.

Po pewnym czasie na parkingu, przy bułgarskiej autostradzie, przyglądaliśmy się na jakąś akcję policji, coś tam musiało się wydarzyć na drodze i mundurowi w sile dwóch radiowozów spisywali zeznania ludzi z dwóch samochodów. Jak ruszyliśmy dalej, to po kliku kilometrach wpadł nam pod auto… gołąb siedzący na jezdni. Samochód wyszedł praktycznie bez szwanku, może oprócz tylko lekko nadpękniętej poprzeczki w grillu i kilku piór na nim. Niestety gołąb nie miał tyle szczęścia.
Gdy wjeżdżaliśmy do Rumuni zaczynał się zmierzch, a jak dojeżdżaliśmy do doliny przy rzece Aluta była ciemna noc. Droga tamtędy należy raczej do wymagających. Jest wąska, po jednej stronie strome zbocze, a po drugiej rzeka. Jest na niej spory ruch, w tym wielkich ciężarówek. Gdy mieliśmy kilkanaście kilometrów do parkingu przy restauracji Popas w pobliżu Boity ruch samochodów się zatrzymał całkowicie. Korek oświetlonych samochodów wyglądał jak długi łańcuch choinkowy. Jak się okazało to przez wypadek. Było to do przewidzenia, bo i nam się zdarzyło widzieć wariatów wyprzedzających na tej drodze pomimo braku widoczności. Staliśmy tam prawie godzinę, towarzyszyły nam inne uziemione osoby i komary, które zamieszkują moczary przy rzece. Po dotarciu do parkingu przy restauracji skorzystaliśmy z łazienki, i po niecałej godzinie odpoczynku ruszyliśmy dalej.
Moja ekipa spała, a mnie dopadł poważniejszy kryzys. Było to już na Węgrzech, walczyłem z nim aż do samego domu. Na Słowacji zaskoczył mnie na przykład przez to szlaban kolejki miejskiej. Nie było zagrożenia, ale samo zaskoczenie, że drgnął był dla mnie stresujący. Walcząc ze zmęczeniem pokonałem ostatnie 180 km po Polsce, które wlekły się niemiłosiernie…
I choć już dawno wróciliśmy do codziennego życia, wiemy, że w przyszłym roku znów będziemy z utęsknieniem patrzeć na mapę, planując naszą kolejną rodzinną wyprawę…
Grzegorz Turski