W tym roku na wakacyjny wyjazd wybraliśmy leżącą w Bułgarii, nad Morzem Czarnym, Rawdę. Miejscowość ta znajduje się pomiędzy miastem Burgas a Nesebyrem, liczy ponad 2000 mieszkańców i ma charakter typowo turystyczny. Znajdują się w niej liczne restauracje, bary, sklepy, hotele i sporo bankomatów. Cieszy się dużą popularnością wśród turystów z Polski. Spędziliśmy tam 11 sierpniowych dni, a dodatkowe dwa, to była podróż tam i z powrotem. Za środek transportu posłużył nam własny samochód, bo pomimo wysokich cen paliwa i tak wychodziło sporo taniej niż za lot samolotem za grubo ponad 4 500 zł za nasza trójkę.
Przed wyjazdem
Apartament zarezerwowaliśmy przez Airbnb w kompleksie Apolon. Składał się z salonu połączonego z dość dobrze wyposażoną kuchnią i wyjściem na balkon z widokiem na główny basen (w sumie było ich trzy), małego pokój z sofą i szafą, pierwszej łazienki z toaletą i prysznicem, głównej sypialni z dużym łóżkiem małżeńskim i jednym mniejszym oraz drugiej łazienki z toaletą i kabiną prysznicową. To wszystko za cenę trochę ponad 2000 zł za 11 dni, więc można wybaczyć drobne niedociągnięcia.
Po rezerwacji noclegów przyszedł czas na wyznaczenie trasy i zakup winiet autostradowych. Te ostatnie kupiliśmy bez problemu przez Internet. Postanowiliśmy, że pojedziemy przez Słowację, Węgry, Rumunię i Bułgarię. Według opinii, to dłuższa, ale ładniejsza trasa niż ta przez Serbię.

Jej długość z punktu naszego startu w Ryczówku (wieś w województwie małopolskim) nawigacja google wyliczyła na ok. 1500 km. Aplikacja google maps prowadziła nas zasadniczo dobrze, raz tylko mocno się pogubiła narażając na niebezpieczeństwo. W Bułgarii, podczas powrotu, chciała nas poprowadzić w jednym miejscu pod prąd. Były też i zabawne wpadki, jak ta, gdy wysłała nas na parking do jednej z dużych sieci handlowych. 😊 Żeby nie było, to i mnie też zdarzyło się pomylić pomimo poprawnych komunikatów nawigacji. 🙂 Przed wyjazdem koniecznie pamiętać trzeba o ubezpieczeniu osób oraz samochodu. My mieliśmy solidne ubezpieczenia, na szczęście nie było potrzeby sprawdzać ich w praktyce.
To jedziemy
Załadowaliśmy bagaże i wyjechaliśmy przed 7:00 rano w sobotę, 13 sierpnia. Trasa prowadziła przez Kraków autostradą A4 w kierunku Tarnowa, przez Nowy Sącz, w kierunku granicy ze Słowacją. Na ostatnim Orlenie przed granicą zatankowaliśmy i zjedli śniadanie w postaci kanapek i hot dogów. 😊 Słowację przejechaliśmy trasą przez Preszów, Koszyce i nim żeśmy się obejrzeli byliśmy na Węgrzech. Tuż za granicą zobaczyliśmy jak węgierska policja zatrzymała naszych polskich Januszów na rzeszowskich numerach, którzy jeszcze na Słowacji minęli nas z prędkością światła. 😊 Za Miszkolcem, a dokładnie za rozwidleniem dróg na Budapeszt i Debreczyn, jadąc w kierunku tego ostatniego, zrobiliśmy sobie kolejny postój. Zjedliśmy, odświeżyli i ruszyli dalej w kierunku autostradowego przejścia granicznego Węgier z Rumunią o nazwie Nagykereki-Bors II. Oczekiwanie i sprawdzenie dokumentów na granicy zajęło kilkanaście minut. Ruszyliśmy kierując się na rumuńskie miasto Oradea. Pamiętajcie o zmianie czasu o godzinę do przodu wjeżdżając do Rumunii.
U wuja Vlada w Rumunii
W Rumunii, ale i w trakcie całej trasy, mieliśmy okazję przejechać się po bardziej lokalnych drogach, bo google uznało, że tak będzie dla nas lepiej. 😊 Uważajcie, bo to nie zawsze prawda i niekoniecznie daje jakiekolwiek sensowne oszczędności. 😊
Przy wjeździe do miejscowości Huedin, położonej w Siedmiogrodzie, można przyjrzeć się specyficznej architekturze, którą tworzą eklektyczne w swojej formie romskie „pałace”. Budują je bogaci Romowie z grupy Rudari. Czegóż w tej architekturze nie ma, bo wydaje się, iż jest chyba wszystko. 😊 Najzabawniejsze, że przeważnie zamieszkane są tylko pojedyncze pokoje w całych wielkich willach. Tego nie da się opisać, to trzeba zobaczyć. 😊
Pędziliśmy rumuńskimi autostradami, w tym A3 zwaną Transylwania, z dala widząc od czasu do czasu mniejsze i większe miejscowości. Największą z nich była Kluż Napoka – największe miasto i historyczna stolica Siedmiogrodu. Trzeba przyznać, że bardzo fajnie jeździ się autostradami w Rumuni. 😊 I oczywiście wszędzie też szukaliśmy wuja Vlada licząc na nocleg u niego. 😉
Po zjechaniu z autostrady, przez okolice Sybina, kierowaliśmy się do wyznaczonego miejsca dłuższego odpoczynku. Poczułem wtedy pierwszy poważny kryzys. Bolały mnie plecy, a moja ogólna sprawność spadła. Pomyliłem się przy zjeździe z ronda. Po kilku kilometrach musiałem zawrócić i zmierzyć się z rondem raz jeszcze. 😊 Mimo ciemnej nocy i sporego ruchu udało się je dobrze pokonać. Jechaliśmy już dobrą drogą. Była to trasa DN7 poprowadzona bardzo piękną i głęboką doliną położoną na poziomie 352 m n.p.m. otoczoną szczytami przekraczającymi wysokość 2000 m n.p.m., której środkiem płynie lewy dopływ Dunaju, rzeka Aluta.

Po przejechaniu 925 km, i po 12 h i 30 min, dotarliśmy w końcu do wyznaczonego miejsca, czyli parkingu przy restauracji Popas niedaleko wsi Boița. Restauracja czynna jest do 23:00, ale już kilka minut przed czasem nie obsługują klientów. Wytłumaczyli nam to na migi, bo mówili tylko w swoim języku. 🙂 Pamiętajcie też, że płacić tam można tylko gotówką, rumuńskim lejami lub w euro. Przy powrocie o mało nie myliśmy przez to garów na zapleczu, bo zapytaliśmy o płatności kartą dopiero po złożeniu zamówienia. Uratowało nas 10 euro, które mieliśmy. 😊 Najważniejsze, że przez 24 godziny dostępna jest tu łazienka i toalety. Odświeżyliśmy się, zjedli kanapki, przespacerowali po parkingu i udali na spoczynek. Trudny to był spoczynek, bo w samochodzie. Jaś zasnął niemal błyskawicznie, natomiast my długo wierciliśmy nie znajdując właściwego ułożenia na siedzeniach. Mimo wszystko zbudziliśmy się po… 5 rano. Była już niedziela 14 sierpnia. 😊
Przymglony poranek, który nas przywitał nad Alutą, był dość rześki. W świetle wstającego dnia ukazały nam się przytłaczające swoją masywnością ciemne ściany doliny i dość szeroka rzeka. Szybko się ogarnęliśmy i wyruszyli dalej. Do pokonania zostało 568 km. Przez pewien czas jadąc podziwialiśmy jeszcze przepiękne widoki doliny i rzeki, bo wczoraj ciemną nocą nie było ku temu sposobności.
Bez większych przygód dotarliśmy do miasta Giurgiu, gdzie znajduje się największe przejście graniczne między Rumunią a Bułgarią prowadzące przez Most Przyjaźni nad Dunajem. Po zakupie biletu w cenie 3 euro za przejazd mostem, pokonaniu go i odczekaniu kilkunastu minut na granicy, znaleźliśmy się wreszcie na terytorium Bułgarii w mieście Ruse.
Deszcze niespokojne w Bułgarii, ale nie ma tego złego
Przez sporą część trasy w Bułgarii towarzyszyły nam przelotne deszcze i burze, które miejscami przechodziły w prawdziwe oberwania chmury. Na szczęście deszcze szybko mijały, a temperatura równie szybko wracała do przyzwoitej. 😊 Przed jedną z takich nawałnic zdążyliśmy sobie zrobić przerwę na odpoczynek i posiłek przy autostradowym barze i stacji benzynowej. Gdy tylko ruszyliśmy napotkaliśmy potężną ścianę wody, która spowolniła ruch praktycznie do zera. Widać było tylko migające światła awaryjne w poprzedzających nas samochodach na austostradzie.
Trzeba przyznać, że kontrasty bywają w Bułgarii duże. Czasem luksus i przepych jest w bliskiej odlegości od całkowitej degrengolady. Dało się to zauważyć po zjeździe z autostrady, gdy przymusowo się zatrzymaliśmy, aby Jaś i Konsuela mogli skorzystać z toalety. Była to jakaś stacja benzynowa z kategorii tych widmo z odpadającymi tynkami i zardzewiałym dachem przy drodze niższej kategorii. Obskurny budynek, lejący deszcz, brudny i mokry bezdomny pies szukający jedzenia dopełniały całości tego odrealnionego obrazu. Drogi też potrafiły zaskoczyć swoją dobrą nawierzchnią, ale i wielkimi dziurami w najmniej spodziewanych miejscach.

Zbliżając się do celu naszej podróży, od strony Słonecznego Brzegu, natrafiliśmy na spory korek. Już na miejscu w Rawdzie mieliśmy kłopot z wjazdem szutrowym skrótem w naszą ulicę, co o mało nie spowodowało uszkodzenia samochodu. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Te 568 km, które pokonaliśmy w prawie 9 godzin, umęczyło nas bardziej niż pierwsza, dłuższa część podróży.
Do apartamentu, z małymi kłopotami z jego namierzeniem, zaprowadził nas kolega naszego gospodarza o imieniu Eduard. Wcześniej ustawiliśmy auto na znalezionym cudem przez niego wolnym miejscu parkingowym. W końcu mogliśmy wnieść walizki…
Nadmorska tawerna Elizabeth
Nad zmęczeniem wzięła ciekowość nowego miejsca. Postanowiliśmy wyjść na zwiedzenie najbliższej okolicy. Jako że do Rawdy, i w ogóle do Bułgarii, przyjechaliśmy pierwszy raz, to podczas inauguracyjnego spaceru przyglądaliśmy się bacznie wszystkim napotkanym tawernom i barom. Nadmorska tawerna Elizabeth zahipnotyzowało nas od pierwszego razu. Byliśmy tam codziennymi gośćmi. Dla porównania w jednej restauracji w centrum Rawdy wszystko było w porządku, oprócz właśnie atmosfery, która przypominała bardziej tą ze znanego fast foodu.

Tawerna Elizabeth jest integralną częścią hotelu o takiej samej nazwie. Hotelu nie oceniamy, bo tam nie mieszkaliśmy, ale restauracja zasługuje na duże słowa uznania. Oprócz bowiem smacznych i korzystnych cenowo posiłków, między innymi kuchni bułgarskiej, była tam też niepowtarzalna atmosfera.
Jednymi z naszych ulubionych potraw, które najczęściej zamawialiśmy w Elizabeth zostały: sałata szopska, kebabczki i frytki z serem sirene. 😊 Do tego lane piwo Zagorka, wyciskany sok pomarańczowy lub bardzo dobra rakija. Kosztowaliśmy oczywiście i innych smakowitości, w tym ryb, ale te wspomniane podeszły nam najbardziej, bo i porcje były spore i odpowiednie dla naszej diety.

Zbyt tłusty dla naszych brzuchów okazał się na przykład sacz z warzywami i mięsem bodaj wieprzowym. Jeśli w przyszłym roku wrócimy, to na pewno pokosztujemy innych potraw, których jest dużo w karcie dań. Rachunki za trzy osoby, dwoje dorosłych i nastolatka, średnio wychodziły trochę ponad 100 złotych, więc ceny były do przyjęcia. Może poza tym pierwszy dniem, gdy rachunek przekroczył 200 zł i dość długo czekaliśmy na zamówienie, ale mamy na to swoją teorię. 😊 Podsumowując porcje dostawaliśmy duże, smaczne i cena nie zwalała z nóg. 😊

O to, aby tawerna dobrze funkcjonowała dba znający się na swojej pracy zespół kelnerek i kelnerów. Duże podziękowania dla Ilije, Simona i dziewczyn.😊 W Elizabeth można posłuchać muzyki, najczęściej folkowej i z okolic tego gatunku, którą zapodaje DJ Jan. Czasem potrafi nawet sam zaśpiewać, tak z reszta jak jedna z tamtejszych kelnerek. Nie pamiętam drugiego takiego miejsca, gdzie obsługa restauracji autentycznie się wzruszyła dowiedziawszy się o wyjeździe gości… 😊 Czuliśmy się tam, jak u starych dobrych przyjaciół. Jeśli wrócimy do Rawdy w przyszłym roku, to na pewno tawerna Elizabeth będzie pierwszy miejscem, które odwiedzimy.

Jednego dnia w Elizabeth spotkaliśmy się również z naszymi przyjaciółmi z Ryczówka: Konradem i Moniką Lisowskimi oraz ich córkami, którzy w tym czasie także byli w Bułgarii. Jaś razem z Kingą i Karoliną zorganizowali sobie spotkanie na plaży, a dorośli w tawernie. DJ Jan grał nam wtedy nawet polskie kawałki m.in. Domagałę. 🙂 Coś jednak wtedy ewidentnie nie zaskoczyło pomiędzy Konradem i obsługą kelnerską, bo długo czekaliśmy na zamówienie i później na rachunek. 😊
Jedynym minusem w tawernie Elizabeth są płatności, które możliwe są wyłącznie gotówką. Co prawda bankomatów w Rawdzie jest sporo, ale bezprowizyjnych w naszym pobliżu nie było. Jeśli chodzi o karty bankomatowe, to od kilku lat korzystamy na zagranicznych wyjazdach z Revoluta.
Baseny, morze, plaża i Lidl
W kompleksie mieliśmy trzy baseny, w tym jeden główny, przy którym znajdował się bar o nazwie „Klub Swojak”. Przez cały pobyt na basenie byliśmy popływać… raz. 😊 Konsuela obserwowała nas wtedy z wysokości naszego balkonu na trzecim piętrze. Jaś ćwiczył pływanie na plecach, a ja napiłem się serwowanego tam piwa. Nie zbyt mi podeszło, ale chyba innego zdania byli turyści z Wielkiej Brytanii, którzy czasem aż do późnej nocy imprezowali w tym barze wznosząc nim toasty. 🙂

Bardziej jednak niż na basen woleliśmy pójść na plażę poopalać się i popływać w morzu. Woda nie jest tu aż tak lazurowa i ciepła, a piasek tak idealny, jak na Krecie, ale też Bułgaria, to nie Grecja, a Morze Czarne, nie jest Śródziemnym. 😊
Prawie codziennie chodziliśmy też ponad 2 kilometry na zakupy do Lidla po bułeczki i inne ichniejsze frykasy mi.n. dostepną tu grecką retsinę. 😊 Za inauguracyjnym razem na zakupy poszedłem z Jaśkiem. Gdy kolejnego dnia Jaś prowadził Konsuelę wybrał przez pomyłkę dłuższą trasę i dotarli do Lidla mocno zmęczeni. 😊 Dobrze, że poszedłem za nimi, bo Jaś mocno się tym zestresował. Wszystko jednak się dobrze skończyło. Niestety te wycieczki do Lidla gorzej skończyły się dla moich stóp, bo na dwa dni przed wyjazdem moje sandały zrobiły mi koszmarne odciski. Na zakupy więc chodziła Konsuela, bo ja ledwo mogłem dojść na plażę i do tawerny. Przez te moje problemy z chodzeniem nie pojechaliśmy na zwiedzanie Neseberu, które planowane było właśnie pod koniec pobytu.
Jak wspominałem do Lidla można było dojść różnymi trasami, jednak najkrótsza wiedzie obok dużego auqa parku i… cmentarza. 😊 Na cmentarzu w Rawdzie rzucają się w oczy ładne i nieduże nagrobki.
Na dwa dni przed wyjazdem przedłużyliśmy sobie pobyt o jeden dzień, ale w ten ostatni mieliśmy problem z prądem w apartamencie. Zanim konserwator Wania łaskawie włączył główne zabezpieczenie, znajdując się gdzieś poza apartamentem, minęło dobre ze trzy godziny. Aaa i jeśli ktoś będzie w tym apartamencie, to ostrzegamy przed sofą w małym pokoju, która niby jest rozłożona, a potrafi się rozjechać w najmniej odpowiednim momencie. 😊 😉
Do domu wrócimy
Bardzo nie lubimy powrotów, ale zawsze przecież muszą być. 😊 Trochę nam znów pomagała pogoda, bo nasz ostatnin dzień był pierwszym podczas pobytu w Rawdzie z szarą i chłodniejszą aurą. Zanosiło się na deszcz. Rano zrobiliśmy jeszcze pranie. Znieśliśmy walizki do samochodu. Pożegnaliśmy się z apartamentem i oddaliśmy klucze Eduardowi. Po drodze na szybko wskoczyłem jeszcze na zakupy do Lidla, aby kupić prowiant.
Drogę powrotną praktycznie pokonaliśmy jednym ciągiem, bez długiego odpoczynku. Jeszcze w Bułgarii zatrzymaliśmy się na trasie, aby zerwać trochę czerwonych winogron. W Polsce okazało się, że na stopa zabrały się z nimi też i mrówki. 🙂 Natomiast gdzieś w Rumunii trzy nieświadome śmietelnego zagrożenia szczeniaki wyszły nam prosto pod koła, ale udało się uniknąć najgorszego. Psiaki podgryzając się nawzajem w zabawie z pobocza nagle wylądowały na środku drogi zmuszając nas do hamowania. Jadący za nami młodzi Rumunii ominęli nas, bałem się czy nie zaliczą dzwona w nas, a potem czy któryś z tych łobuzów na czterech łapach nie przetnie im drogi. Pieski chwile ciekawie się nam przyglądały siedząc przed maską. Może liczyły na to, że zabierzemy je ze sobą? 🙂
We wspomnianej wcześniej restauracji Popas w zjedliśmy późną kolację. Zamówiliśmy kiełbaski w fasoli z chlebem, dwie porcje frytek i po coli. Frytki były raczej kiepskie, a najlepsze były duże pajdy chleba. 🙂 O płatnościach tylko za gotówkę już pisałem. 🙂 Potem była już tylko trasa przerywana na tankowania i toaletę. Jedyny dłuższy postój zafundowali nam pogranicznicy na granicy rumuńsko-węgierskiej. Na Węgrzech nad ranem, na jednej ze stacji benzynowych, byliśmy też zdziwieni, gdy nieuprzejma dziewczyna z obsługi chciała od nas pieniędzy za skorzystanie w toalety. No cóż przysłowie mówi, że Polak Węgier dwa bratanki, a nie że Polak i Węgierka. 😊 Przez Słowacje przejechaliśmy szybko i bez przygód. Moja załoga spała, a ja podziwiałem słowacki wschód słońca. 😊 Najbardziej ślamazarne tempo w całej podróży mieliśmy w Polsce, gdzie 170 km pokonaliśmy coś w cztery godziny. 😊
Czy pojedziemy w przyszłym roku do Bułgarii?
Jeśli nie będzie opcji np. z Kretą i Agii Apostoli, a zdrowie i finanse pozwolą, to jak najbardziej. 🙂 W Bułgarii najbardziej ujęli mnie ludzie i kuchnia, to sprawiło, że wszystkie inne mankamenty, aż tak bardzo nie przeszkadzają. 😊 Bułgarię albo polubisz albo na wieki znienawidzisz. My polubiliśmy… 🙂
Grzegorz Turski